niedziela, 27 grudnia 2015

Wszystkie kwiaty pościnał mróz.



Magia Świąt. Wiele lat musiałam przeżyć, żeby zrozumieć na czym polega. Dziś już wiem.
W święta ludzie podejmują decyzje. By odejść. Wiosną są to decyzje z rodzaju tych męskich, których nic już nie jest w stanie zmienić. A wszelkie próby zmiany mogą doprowadzić jedynie
do wzbudzenia nienawiści
w osobie odchodzącej. Zimą natomiast przybierają kształt czegoś w rodzaju przemyślałem sobie i już chyba podjąłem decyzję. Święta niosą ze sobą stratę. Zawsze.

Powtarzalne historie. Niech je szlag. Drżę na samą myśl o kolejnych Świętach. Nie chcę już.
Nie powtórzę wiosennych upokorzeń. Nie mogę o nic prosić i nie chcę niczego tłumaczyć. Posprzątam lodówkę. Ponownie to co dla dwojga stało się zbędne. Jak ja.

Być może więcej wtedy czasu na przemyślenia. Być może więcej odwagi. A może to najlepszy czas
by wziąć głęboki oddech. I odciąć komuś tlen.

Powinnam przywyknąć. Do nieoddychania.

A może to ja? Dotykam czegoś, czego nie ma, nieuważnymi dłońmi. I zawsze to, co najważniejsze upuszczam. Szukam dziury w całym. Może za dużo od siebie wymagam. A może za mało od siebie wymagam. Nie znam swoje wartości. Nie wiem czy jest jakkolwiek wymierna. Nie wiem czy jest.
Kiedyś lubiłam kwiaty. Dzisiaj nie ma ich przy mnie. Nie ma też we mnie. Nie zasługuję na ani jeden pąk. Choćby niedojrzały. Trujący. Przeistaczam się. Z Kobiety na skraju Dojrzałości przepoczwarzam się w Najgorszego Człowieka na Świecie. W Święta należy się odciąć od zła. Tak mawiają.
Zatem i ode mnie. Tak. Teraz to logiczne.

Od kilku godzin staram się napisać siebie. Nie potrafię. Nie umiem ubrać w słowa tego, co we mnie.
A może tam już zupełnie niczego nie ma. Nie potrafię kochać. Nie umiem płakać. Moje sny ktoś ukradł.

Kilka godzin szłam przed siebie. W obliczu takiego słońca myślałam, że... Dotarłam tak daleko. I nie znalazłam. Siebie. A może to ten wczorajszy wiatr na beskidzkich szczytach wywiał ze mnie wszytsko. I zmienił. W żyjącego trupa z wypalonym środkiem. I pozorem ruchu.


Próbuję odtworzyć w pamięci, kiedy po raz ostatni ktoś podarował mi kwiat.



I wciąż nie mogę przypomnieć sobie kiedy dokładnie stałam się zupełnie nikim.






sobota, 19 grudnia 2015

Wyrwa...


...w ciele. Szczelina, przez którą przedostaje się strach. Dziura. Gdzieś głęboko za mostkiem. I wsercu. Albo gdzieś w żołądku też. Tak obszerna, że nie sposób już jej dokładnie zlokalizować. Wiejący pomiędzy żebrami zimny wiatr pozwala odczuć jak pusto we mnie. Wyjedzona od środka sucha skorupa.
Lęki małego dziecka budzone przez krzyki. Szalejący wewnątrz wiatr budzący niepokój. Niewyjaśniony. Paraliżujący. Po prostu.

Ratunkiem małego dziecka odgrodzenie się od świata drzwiami szafy. Byle tylko uciec przed spojrzeniami tych wszystkich karcących oczu. A później? Samotność. Paradoksalnie.
Samotność nie ocenia. Nie mówi podniesionym tonem. Nie otwiera wyrwy. Wbrew pozorom.

Światła zbliżającego się samochodu na moim prawym policzku. Strach. Nic wielkiego. Tylko ta wyrwa znów się otwiera. Nie zaszyjesz jej nićmi ironicznego śmiechu. Nie zakrzyczysz. Nie zamilczysz.
Przypomina jak bardzo potrafię się bać. Ile jeszcze dziecka we mnie. Te niewyjedzone resztki.

Oświetlony wcześniej policzek zamaka łzami. Właśnie ten, żebyś nie widział. Pielęgnują we mnie pustkę. Nic szczególnego w sumie. Papierowa ja. Podpal mnie. Zapalniczką z wytłoczeniem lepszych czasów. Minionych. Niech w końcu spłonę.

Bo grudniowym słońcem zamarzam.


wtorek, 8 grudnia 2015

Pat.



Jak koń wbrew logice.
Szarpię się i miotam.
Byle tylko do celu.
Innym razem goniec.
Bez tchu, bez pamięci, byle złapać.
Choć za brzeg kurtki. Choć za skrawek ciepła.

A potem murem.
Jak ta wieża niezachwiana.
Zimna, cholera, której dotknąć nie wolno.

I tylko czekam.
Żeby Królową.
Choć na chwilę.
Być.

I znowu pionek, pionek, pionek....