niedziela, 27 grudnia 2015

Wszystkie kwiaty pościnał mróz.



Magia Świąt. Wiele lat musiałam przeżyć, żeby zrozumieć na czym polega. Dziś już wiem.
W święta ludzie podejmują decyzje. By odejść. Wiosną są to decyzje z rodzaju tych męskich, których nic już nie jest w stanie zmienić. A wszelkie próby zmiany mogą doprowadzić jedynie
do wzbudzenia nienawiści
w osobie odchodzącej. Zimą natomiast przybierają kształt czegoś w rodzaju przemyślałem sobie i już chyba podjąłem decyzję. Święta niosą ze sobą stratę. Zawsze.

Powtarzalne historie. Niech je szlag. Drżę na samą myśl o kolejnych Świętach. Nie chcę już.
Nie powtórzę wiosennych upokorzeń. Nie mogę o nic prosić i nie chcę niczego tłumaczyć. Posprzątam lodówkę. Ponownie to co dla dwojga stało się zbędne. Jak ja.

Być może więcej wtedy czasu na przemyślenia. Być może więcej odwagi. A może to najlepszy czas
by wziąć głęboki oddech. I odciąć komuś tlen.

Powinnam przywyknąć. Do nieoddychania.

A może to ja? Dotykam czegoś, czego nie ma, nieuważnymi dłońmi. I zawsze to, co najważniejsze upuszczam. Szukam dziury w całym. Może za dużo od siebie wymagam. A może za mało od siebie wymagam. Nie znam swoje wartości. Nie wiem czy jest jakkolwiek wymierna. Nie wiem czy jest.
Kiedyś lubiłam kwiaty. Dzisiaj nie ma ich przy mnie. Nie ma też we mnie. Nie zasługuję na ani jeden pąk. Choćby niedojrzały. Trujący. Przeistaczam się. Z Kobiety na skraju Dojrzałości przepoczwarzam się w Najgorszego Człowieka na Świecie. W Święta należy się odciąć od zła. Tak mawiają.
Zatem i ode mnie. Tak. Teraz to logiczne.

Od kilku godzin staram się napisać siebie. Nie potrafię. Nie umiem ubrać w słowa tego, co we mnie.
A może tam już zupełnie niczego nie ma. Nie potrafię kochać. Nie umiem płakać. Moje sny ktoś ukradł.

Kilka godzin szłam przed siebie. W obliczu takiego słońca myślałam, że... Dotarłam tak daleko. I nie znalazłam. Siebie. A może to ten wczorajszy wiatr na beskidzkich szczytach wywiał ze mnie wszytsko. I zmienił. W żyjącego trupa z wypalonym środkiem. I pozorem ruchu.


Próbuję odtworzyć w pamięci, kiedy po raz ostatni ktoś podarował mi kwiat.



I wciąż nie mogę przypomnieć sobie kiedy dokładnie stałam się zupełnie nikim.






sobota, 19 grudnia 2015

Wyrwa...


...w ciele. Szczelina, przez którą przedostaje się strach. Dziura. Gdzieś głęboko za mostkiem. I wsercu. Albo gdzieś w żołądku też. Tak obszerna, że nie sposób już jej dokładnie zlokalizować. Wiejący pomiędzy żebrami zimny wiatr pozwala odczuć jak pusto we mnie. Wyjedzona od środka sucha skorupa.
Lęki małego dziecka budzone przez krzyki. Szalejący wewnątrz wiatr budzący niepokój. Niewyjaśniony. Paraliżujący. Po prostu.

Ratunkiem małego dziecka odgrodzenie się od świata drzwiami szafy. Byle tylko uciec przed spojrzeniami tych wszystkich karcących oczu. A później? Samotność. Paradoksalnie.
Samotność nie ocenia. Nie mówi podniesionym tonem. Nie otwiera wyrwy. Wbrew pozorom.

Światła zbliżającego się samochodu na moim prawym policzku. Strach. Nic wielkiego. Tylko ta wyrwa znów się otwiera. Nie zaszyjesz jej nićmi ironicznego śmiechu. Nie zakrzyczysz. Nie zamilczysz.
Przypomina jak bardzo potrafię się bać. Ile jeszcze dziecka we mnie. Te niewyjedzone resztki.

Oświetlony wcześniej policzek zamaka łzami. Właśnie ten, żebyś nie widział. Pielęgnują we mnie pustkę. Nic szczególnego w sumie. Papierowa ja. Podpal mnie. Zapalniczką z wytłoczeniem lepszych czasów. Minionych. Niech w końcu spłonę.

Bo grudniowym słońcem zamarzam.


wtorek, 8 grudnia 2015

Pat.



Jak koń wbrew logice.
Szarpię się i miotam.
Byle tylko do celu.
Innym razem goniec.
Bez tchu, bez pamięci, byle złapać.
Choć za brzeg kurtki. Choć za skrawek ciepła.

A potem murem.
Jak ta wieża niezachwiana.
Zimna, cholera, której dotknąć nie wolno.

I tylko czekam.
Żeby Królową.
Choć na chwilę.
Być.

I znowu pionek, pionek, pionek....



poniedziałek, 23 listopada 2015

Trzecią porą roku



Byty nieugięte, szalone. Niegłupie i niemądre. Byty, które by trzeba wreszcie za łeb. A nie ciągle tylko za szyję.

Tu się coś rusza. Tu żyje.
Tu ma swoje łóżko. A tutaj stół.
I dwa jabłka na tym stole. Niedojrzałe.

Jesienią wszystko obumiera. Ładny slogan, ale gówno prawda. Cały rok bywa martwe, a człowiek lubi wszelkie wytłumaczenia. Jesienią można wszystko. Tak jak kiedy indziej i potem. I jak można było przedtem, gdyby nie... Nieważne.
W każdym razie.

Tu się coś rusza. Tu marznie.
Tu ma swoje lustro niepowieszone od lat dwóch. A tu stare książki. I te całkiem nowe. Tu słucha muzyki. A tu siedzi w kącie i płacze. A czasem się dławi śmiechem. By znów dobijać do brzegu. Bezbrzeżnie. Do łez. Cyklicznie.

Bo chce.
Bo jednak zawsze chce i parszywie kłamie zakładając tę jedną z dobrze dopasowanych masek. Odlaną jak z gipsu. Teraz i zawsze. Niezrozumiale.


Tak. To na pewno jesień. I nawet ten dzisiejszy deszcz. Wszystko kruszeje i robi się coraz bardziej senne.


środa, 28 października 2015

Szajs



-Jak się czujesz?
-Jak ktoś, kto trzyma w dłoniach filiżankę gorącej herbaty i wie, że zaraz kichnie.

Życie to śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową. Na pozór niegroźny wirus. A jednak świat wymiera. Kiedy przychodzi ten dziwny strach, że... Kiedyś byłam typem człowieka, który mając jakiś większy problem musiał się komuś wygadać. Zrzucić ciężar. Teraz nie. Nie chcę. Nie mogę. W sumie nawet nie lubię. Choć czasem tak bardzo się ze mnie wymyka. Teraz trzymam cały ten szajs w sobie
i czekam. Aż sam zdechnie.

Nie chadzam na wesela. Prawie ich już nie ma. A te, na których kiedyś miałam być obecna odwołały niezbędność mojej osoby. W zamian bywam na pogrzebach. Tych jest coraz więcej. I zapadam się.
W sobie. Kiedy widzę jak świat wokół się kurczy. A to, co zostało obojętnieje. Nieobecne.
I zastanawiam się, co będzie kiedy w końcu i ja. Kto będzie. Zamyślam się. I moknę. Od wewnątrz.

Istota wszelkich rzeczy nie leży w nich samych. A w naszym podejściu do nich. W moim przypadku niestety.
Są słowa, których nie potrafię zapomnieć. Są takie zdania, które raz zasiały niepewność. I każdy drobny gest nie dla mnie delikatnie podlewa sadzonkę. Ciepło ją przesusza. I znów krople deszczu okazują się zbawienne. To chwasty. Jak długo trzeba pracować nad tym, by je wyplewić? I wreszcie, czy to w ogóle możliwe?

Niczego nie wymagam. O nic nie proszę. Przestałam kurczowo trzymać się tego, co mam. Puszczam wolno. Tylko wtedy mogę wiedzieć czy jest naprawdę moje. Ukradkiem obserwuję. I wciąż nie wiem.
Nie działam. Czekam.

Ludzie są jak zabawki. Prędzej czy później każda się psuje. I ja się zepsułam. Nie działam.
Nie prawidłowo. Nie chcę już o tym myśleć. I wciąż nie chcę o tym mówić. Tak bardzo nie możesz wiedzieć.
Lecz jeśli kiedyś... Wówczas zrób mi tę przyjemność: uwielbiaj mnie mimo wszystko.



wtorek, 6 października 2015

Dłonie.



Pierwszy raz przykuły moje spojrzenie latem, albo jeszcze wiosną.
Wtedy, kiedy nocą skręciliśmy w lewo.
Już wtedy zboczyliśmy z drogi na wprost.
Trzecia dłoń na kierownicy zmieniła kierunek jazdy by nocą popatrzeć z góry na miasto. Z dystansu.
Noc była chłodna. W pustych ramionach Twojej kurtki zmieściłam się cała.
Zanurzyliśmy się w ciszy gwiazd.
Wychodząc na powierzchnię trzymałeś mnie za rękę. Ręka to fajna sprawa. Nie angażuje specjalnie osoby, która ją podaje. Bardzo natomiast uspokaja tę, która ją otrzymuje.
Pierwszy dotyk dłoni. Nie sądzisz pewnie, że mogę o tym pamiętać.

Albo nie, wcześniej.
Zanim odważyliśmy się na pierwsze dotknięcie, od którego do pierwszego pocałunku było jeszcze wiele kilometrów drżenia.
Kiedy delikatnie muskały struny gitary. Jakbyś przejeżdżał po mnie palcem. Drażniąc żebra.
Taka deszczowa muzyka.

Jednak jeszcze wcześniej.
Wczesną wiosną, kiedy drżąc z zimna odpalały kolejnego papierosa. Ugasiwszy jak zwykle niedbale poprzedniego.
Tak. Pamiętam. Już wtedy je dokładnie widziałam. Mówiłam o tym na którymś górskim szlaku.
Że puchną ich stawy. Że powinieneś to zbadać. Nie przypuszczałam wtedy, że to ja na nie zachoruję.

I później, kiedy równie niedbale przyciskały mnie do siebie. Tak od niechcenia. Chcąc uchronić mnie przed kolejną burzą. Uspokoić. I wtedy, gdy w górach mijaliśmy znak nakazujący trzymać się za ręce.
I kiedy objęły mój prawy nadgarstek (nie wiesz, że boje się tego chwytu), bym kolejny raz nie uciekła.
I w tę noc, kiedy byłam tak słaba, że objęciem wspomagały każdy krok. I jeszcze później, gdy podnosiły mnie z ziemi. I kiedy chowałam w nich twarz. Ten ostatni raz. Niedługo przed tym kiedy powiedziałam
o nich to, co tak bardzo utkwiło Ci w pamięci. O co zapytałeś ostatnio, gdy pobiegłeś za mną. Spoglądając właśnie na nie.

Czy mógłbyś uwierzyć, że pod tym jednym zdaniem ukrywa się tyle minionych zdarzeń?



Jednak nie. Wcześniej.
Jeszcze śnieg okrywał miasto. Powietrze było ostre jak moje słowa długo później.
Kiedy toczyły zaciętą walkę by nadać czyste brzmienie pewnej starej gitarze. Mojej gitarze. Zwróciłeś na nią uwagę ot tak. Kiedy leżała tam taka... niepasująca do świata. Inna. Żyłam wtedy jeszcze poprzednim życiem. Nie możesz tego pamiętać. Wówczas w żaden sposób nie istniałam w Twojej świadomości.
Ale byłam tam. Obserwowałam tę walkę. Delikatnie drażniłeś struny. Gładziłeś gryf. Muskałeś progi. Próbowałeś uzyskać dźwięk, jaki brzmiał w Twoich myślach manipulując stroikami. Przywrócić delikatność jej brzmieniu. Naprawić to, co ktoś w niej zepsuł. Obchodząc się z nią bardzo nieostrożnie.
I wtedy Twoje dłonie poddały się. Powiedziałeś, że nic więcej nie możesz już zrobić... Odłożony w kąt instrument wydał skrzypiące brzmienie. Jakby szloch. Dźwięki ucichły.
Tamten krótki, zimowy wieczór stał się streszczeniem tego, co miało nas spotkać.

Przypuszczałbyś?




sobota, 3 października 2015

Po-Rannie



Jesienny jakiś nastrój mam.
A miałam się już nie rozpadać.
Patrzę do lustra, a ono znowu w kawałkach. Choć szkło zostało bez zmian.

Porozrzucałam się po czterech stronach świata. Jak jakaś niekompletna układanka. Trudno mi się teraz z powrotem zebrać.

Mówiłam.
Potrafię być szczęśliwa.
Cieszy mnie każdy szczegół. Każdy detal.

Ale w takie poranki jak dziś, mimo iż przecież tyle dobrego mnie czeka, ja zastygam nad kawą
i nie wiem gdzie się podziać.

Tak wiele rzeczy już przemilczałam, więc może powinnam dalej nic nie mówić.
Ale już się coraz bardziej ze mnie wymyka.
Ten brakujący element, przez który nigdy już nie będę cała.



Chcę w góry.
Bliżej nieba.
Usiąść z papierosem i zaśpiewać.


środa, 30 września 2015

MMMDXVII


To cena jaką przyjdzie mi zapłacić?
Za to, że kilka lat temu uwierzyłam na powrót. W to, czego nie ma.

Niech to jasna cholera.
Nie mogę spać. Nic nie mogę. Tak się zapętliłam.

Ciało ludzkie jest jednak bardzo mądre. Kiedy nie pozwalasz mu odpocząć, znajdzie sposób by Cię zatrzymać.

A On, Główny Wątek mojego życia, jakby wiedział, jakby przeczuwał. Znów mnie wali po pysku rachunkiem. Za tamto życie. Robi to tak zręcznie, tak bez emocji, tak milcząco.

Kiedy już prawie zapomniałam huk trzaśniętych drzwi.

Kiedy w środku nocy tak daleko od Niego myślami odbiegam, nie mogę zasnąć, nic już nie mogę bo czuję że jestem nieznośnie śmiertelna, przychodzę tutaj i zerkam, a On mnie rozlicza. To sorry, ale odpadam.

Bo żeby akurat to.
Właśnie dokładnie te słowa.
Ubrane w liczby i spakowane tak, żeby przeszły. No kurwa.
Że ich nie zatrzymał cholerny antywirus. Że ich po drodze szlag nie trafił.
Że one dotarły tu do mnie właśnie dziś.


Nie zrozumiem tego. Mogę jedynie zapłakać. Albo się zaśmiać w głos.



sobota, 19 września 2015

Z moich ust.



Nieodmiennie nie rozumiem.
Mnie.
Choć to takie proste.

Że jednak jest nas dwie.
I mówię to całkiem poważanie i wcale nie jest z tym dobrze. Nawet to już powoli staje się dość tragiczne. Jak dla mnie.


Bo chcę i nie chcę.
Uciekam i gonię.
A On ciągle taki nieuchwytny.
Biały Króliczek.

Tak jak przez ostatnie miesiące. Że coś stwarzam. A jednocześnie ta autodestrukcja. Nie potrafię po Bożemu. Nie umiem być normalna. Jednostronność to cecha upragniona. Ciągle tak niedościgniona dla mnie.


Ciepły dom i Jego dłonie.
Kontra plecak i w drogę.
Przytulona nad ranem.
Kontra wymknięcie. Choćby na chwilę. Choćby na papierosa.
Spokojne, stateczne życie.
Kontra to, co wciąż gonię.


I jeszcze na dokładkę pobyłam sobie przez jakiś czas wakacyjnym nauczycielem.
Kontra to, że tak bardzo, tak bardzo, tak bardzo.
Nie umiem nawet samej siebie.


Dlaczego czasami tak trudno jest rozmawiać? Już nie potrafię. Strach przed lawiną konsekwencji powodowanej każdym pojedynczym słowem paraliżuje. Zamiast prośby o wyjaśnienie serwujemy chłodne spojrzenia. Zamiast żartu- milczenie. Potrzebujemy rozmowy jak dobrego jedzenia. Zamiast tego dobrowolnie serwujemy sobie emocjonalną anoreksję.
W środku wszystko krzyczy:
Mów do mnie!
Obejmij mnie!
Kochaj mnie!

A jedyne co wydobywa się z naszych ust to słowa nie mające żadnego znaczenia.




wtorek, 15 września 2015

Nadal trwam.


Kombinacje głosek, z których jestem. Jakby mnie ubyło nagle kiedy im zadałam śmierć.

Tak bardzo jeszcze nie potrafię milczeć.

Choć mam parasol. Pokonałam niejeden deszcz. Nadal moknę, moknę, moknę.
Tak wiele jeszcze kropli we mnie, przy mnie, przeze mnie.
Zagryzam wargi. Skaczę przez te wszystkie kałuże. Uśmiecham się.
Choć czasem tak kurewsko jest źle.

Aż chce się krzyczeć.
Klawiszami po stronie.
Kursorem po pustce.

Kiedy tu siedzę i oglądam swoje życie. Takie inne już przecież.

Można zmienić dom, pracę, ramiona ciepłe.
Ale nie można, zwyczajnie już chyba nie można, nie da się zmienić siebie.

Wracam.
Czy ktoś jeszcze czeka?


wtorek, 16 czerwca 2015

Dychotomicznie.


Jakby tak ogarnąć wzrokiem. Zdroworozsądkowo. To się chyba nie da.
Taki jest pogląd na tę chwilę. Bo taka jest ta chwila.
Że stoję, a się chwieję.
Że schody w dół, schody w górę.
Że jestem przezroczysta, a tak wyraźna.
Nieobecna, a niemalże namacalna.

Polaryzacja jest tak zdecydowana, że nie dopuszcza żadnego 'pomiędzy'. A jednak coś może być częściowo prawdziwe, a częściowo fałszywe. Nieustannie nie rozumiem.
I dobrze. Alfą i Omegą nie jestem. Na szczęście. Wciąż jeszcze przeczytałam za mało książek. Wciąż rozmawiałam ze zbyt niewieloma mądrymi ludźmi. Wciąż jeszcze czegoś się uczę. Nagminnie.

I tylko... czasem wolałabym nic nie wiedzieć. Zupełnie. Być tylko luźno spiętym zbiorem czystych kartek, a nie pokreślonym brudnopisem. Bez tych wszystkich doświadczeń i fruwających od razu pod czaszką zaprzeczeń.

Może wtedy byłoby mi łatwiej. Zrozumieć.
Że stoję, a się chwieję.
Że schody w dół, schody w górę.
Że wszystko popieprzone.

A ja jestem i się dziwię.
Że się nie rozwalam o namacalnie istniejącą podłogę.


Niebo nade mną, a we mnie nieskończoność.
Nieskończonością nazywana chełpliwie.


środa, 10 czerwca 2015

erased


Opanowałam nadludzką moc. Jestem teraz swego rodzaju bohaterem o nadprzyrodzonych zdolnościach. Potrafię znikać. Z przeszłości, z życia, ze starych fotografii. Ślad po mnie zanika.
Tak łatwo stać się nigdy nieobecną.
Za pomocą czyichś a nie swoich dłoni.
Czyli to inny czarodziej sprawia, że ja potrafię, choć wcale tego nie chcę. Znów nie mój talent,
a warsztat sztukmistrza nadaje mi fałszywych umiejętności.

Bolesne.
Choć niby stal hartuje się w boju- jak mawiał ów sztukmistrz, a treningi zdarzały się wielokrotnie.

Czasami mam wrażenie, przeświadczenie nawet, że ktoś z tego mojego życia powyrywał większość stron. Czy dlatego, że były to puste strony? Czy dlatego, że należały nie do mojego, lecz raczej czyjegoś życia?


Przemierzam bezkres gór i lasów okolicy. Marszem pokonuję dziesiątki kilometrów. Chłonę to,
co wokół. Spokój.

Na domiar złego kąsa mnie nie tylko Główny Wątek mojego życia. W relaksującej kąpieli po ciężkim dniu spędzonym na ukwiecaniu swojej prywatnej rzeczywistości dostrzegam maleńki czarny ślad między palcami lewej stopy. Ziarenko ziemi, które z uporem maniaka nie chce poddać się działaniom gąbki okazuje się być parszywym stworzeniem wysysającym ze mnie resztki życia jakie mi pozostawiono.

Choć przemierzyłam hektary pól i lasów, zdobyłam wiele szczytów podczas tej swojej wędrówki przez dzicz, kleszcz dopada mnie na ogródku działkowym w środku miasta. Wszystko, k...a, nie tak!

I gdyby nie było we mnie odrobiny hipochondryczki...



czwartek, 28 maja 2015

"Biały Bóg"


Nie lubię filmów o, ze i z perspektywy zwierząt. Nigdy nie lubiłam. Ludzie są podli nie tylko wobec fauny ale i wobec siebie nawzajem. Tak było, jest i będzie pewnie już zawsze. Patetyzowanie tego problemu wydaje mi się umniejszaniem człowieczeństwa. Nieważne.

Jednak w moim 'tu i teraz' dostrzegam w nim nieskończoną wielość znaczeń. Zadziwia jak wiele jest
w każdym kątów widzenia. Jak wiele we mnie... Wzruszam się. Ostatnio zbyt łatwo mi to przychodzi.
A metaforyczność zdarzeń, obrazów i dźwięków zaczyna być niemal moim przekleństwem.

I przez chwilę pomyślałam nawet, że jestem trochę jak ten pies. Porzucony gdzieś, na zakręcie. Osamotniony w mieście, które nigdy wcześniej nie było tak obce. Kiedy pozwalamy się oswoić zawsze podejmujemy ryzyko porzucenia.
I przez jeden krótki moment zamarzyłam nawet, żeby nauczyć się grać na trąbce...

I tak spacerując nocą po pustych ulicach miasta myślałam o tej PARABOLI. Jako metaforze (znowu!) życia. Wzlotów i upadków. I zrozumiałam, że dosięgnęłam jej maksimum. Nie raz. Nie umiem nadal obliczyć tej wartości, ale wiem już, że wynik jest osiągalny. Paradoksalnie po każdym pikowaniu wznosiłam się ponad oś x coraz wyżej. "Dobre jest to, że niżej niż na dno się nie da". To prawdziwe
i bardzo budujące. Jednak im wyższe wartości przyjmuje maksimum tym dłuższy lot w dół. Bardziej bolesny upadek. Ale i nowe widoki podczas lotu. I kolejny niezdobyty szczyt. A przecież tak kocham Góry.

Spodobało mi się to spostrzeżenie.



środa, 27 maja 2015

Rycerz Buław


"Działaj nie oczekuj."

Jeden irracjonalny impuls. Spoglądam na to wszystko co dookoła i już niby wiem. Rozglądam się jeszcze raz. I znowu nie wiem. Uciekam i gonię. I jak to wszystko pogodzić? Dogmaty i pragnienie.
W jednym, rozedrganym ciele.

Żeby ujrzeć światło trzeba podjąć ryzyko błądzenia w ciemności.



Na pocieszenie dodam, iż przypuszczalnie widziany poniekąd niedźwiedź stał się niemetaforyczny. A to za sprawą lokalnych mediów, które rozpisując się o pewnym misiu przemierzającym okoliczne lasy apelują o ostrożność. No, czyli jestem znów kilka kroków wstecz od domu wariatów.
Jakby ktoś nie wiedział o czym ja tu teraz majaczę ->Matkoboska.


niedziela, 24 maja 2015

Mamy siedem żyć.


Wszyscy się rozpadamy. Na kawałki. Od czasu do czasu niezrozumiałe drżenie przebiega po powierzchni naszego życia. Wtedy umieramy. Po części. Powstajemy i od nowa uczymy się być.
Tu i teraz. Siedmiokrotnie...

Podobno.

Niektórzy ten licznik zapełniają sytuacjami z pogranicza oszukiwania przeznaczenia. Ocierania się
o śmierć, w ten czy inny sposób. Wypadki, zbiegi okoliczności, zrządzenia losu, dzięki którym właśnie wtedy, właśnie tam nie stało się nieuniknione.

Ze mną jest nieco inaczej. Moje serce pęka i tonie we krwi. Licznik nabija kolejne życie. Jeśli dobrze policzyłam narodziłam się po raz ostatni... Choć jeszcze nie całkiem. Chyba nadal jestem w tunelu i nie mogę zdecydować w którą stronę pójść. Powinnam podążać za Nadzieją? Ona rodziła się we mnie już kilka razy. Umiem już chyba żyć tylko nią.

Że coś. Że gdzieś. Że kiedyś. Że ktoś.



<a href="http://www.bloglovin.com/blog/14078027/?claim=skgxhbwvvfg">Follow my blog with Bloglovin</a>

poniedziałek, 18 maja 2015

Matkoboska.


Czy mi się wydaję czy widziałam dzisiaj niedźwiedzia?
Tutaj? Tak blisko miasta? I jeszcze żywego?

Czyli już ten czas. Zwariowałam. Jezu, że mi się zachciało spacerów po lesie. Nie no, zwariowałam na bank.


W kalendarzu najbliższych konieczności zapisać:
-wizyta u optyka (bo może już wypłakałam całkiem te oczy i wyczerpane wzywają omamami o odrobinę szklanego wsparcia)- w tym tygodniu
-lampka czerwonego wina - teraz!

niedziela, 17 maja 2015

Oczy znów nieszczelne


Nocami podchodzę do okien swoich oczu. Widzę ten deszcz. Kropla po kropli, w dół po szybie tęczówki.
Ale tęczy nie wypatruję. Tęczy już tu chyba nie będzie.
Choć tak bardzo, tak bardzo, tak bardzo chciałam by znów rozcinała swym łukiem to wilgotne od łez powietrze.
Wolę sobie wmawiać, że tęcza którą chciałam dostrzec, nigdy tak naprawdę nie istniała.
Zsiniała.

Zsuwam się po wewnętrznych ścianach.
Piszę. Gram.

Rano znów jestem i udaję, że nie umierałam.

Choć czasem przychodzi taki dzień, kiedy nie mam siły czegokolwiek oczekiwać. Niczego udawać.
I wtedy mi się nie chce. Pisać... mówić... być...

Zamykam się przed światem kocem na klucz. Próbuję przespać ten ból, który nie mieści się już
we mnie i wydziera się na zewnątrz oczami, nawet wówczas gdy zmaga je sen.

A poduszki schną bardzo powoli z połykanych łez.





piątek, 15 maja 2015

Choć wiem, że to tylko chwilowe



Gdybym chciała teraz i była w stanie czynić dziękczynienia jakieś.
Podziękowałabym za wygodę samotności. 
Za komfort nocy, w którą nie muszę się kryć przed ramionami dotąd tak silnymi w swojej
mi przywracalności.

Za złożone łóżko.

I obłędny brak łez.

czwartek, 14 maja 2015

Pacific Daylight Time



Nie byłam w swojej czasoprzestrzeni.

Moje inspiracje dają wyraz siebie nocami. Wtedy jest cicho, i jest tu pewien spokój. I ten spokój udziela się. Szepty rzeczywistości ubierają się w słowa. Mniej lub bardziej liryczne. Przechadzają się po wybiegu prezentując dość niezgrabnie swoje nieidealne kreacje.

Nie wiedziałam dlaczego przenoszą mnie w czasie pięć godzin wstecz. To teraz już wiem. I nie, nie ma w tym żadnej magii.


"Gdybyś była kwiatem byłaby to Róża, wiesz? Wypełniasz otoczenie swoją wonnością, ogarniasz zapachem i blaskiem. Ale ranisz kolcami. Jesteś tak pełna sprzeczności..."
Zamilkłam.

Czy miał rację? Mogę być Różą? Tak. Ale nie taką, o jakiej pisał Antoine. Ona miała zaledwie cztery kolce. Moja łodyga jest nimi gęsto obsypana. Od lat wytwarzam ciernie. I od lat mimo cierni baranki podgryzają moje płatki, zostawiając w nich niełatalne dziury. Czy wydawanie na świat coraz to nowych kolców jest wyłącznie czystym przejawem złośliwości? Nie. Kwiaty są słabe. Naiwne. Usiłują dodać sobie pewności siebie. Ufają, że dzięki cierniom staną się groźniejsze...



wtorek, 12 maja 2015

"Ale to tak na stałe...?"

Najgorzej jest wówczas, kiedy pytają.

A te pytania są wszechobecne. I nawet kiedy jest już spokój, kiedy fruwające pod czaszką zaprzeczenia składają na ten jeden moment broń by odpocząć od męczącej walki przy butelce czerwonego wina. Kiedy do głębszego oddechu brakuje wyłącznie korkociągu. Nawet wtedy brutalnie pojawiają się za drzwiami sąsiada rozszarpując pozorną równowagę.

Są wszędzie, niezależnie od tego czy jesteś bezradną dziewczynką, niezdarnym chłopcem, Kobietą na skraju Dojrzałości czy Mężczyzną po Przejściach.

I wtedy zaczynasz rozumieć, że bez względu na to skąd przychodzimy i dokąd zmierzamy, tak często nie znamy samych siebie.


Znałam kiedyś jednego Kubusia. Był chyba bulimikiem i mieszkał w stumilowym lesie. Jego przyjaciel mający problem z samoakceptacją, cierpiący przy tym na mikromanie i głęboką depresję zarysowującą szkice schizofrenii hebefrenicznej powiedział kiedyś:

"Kiedy spytają Cię, jak się masz, odpowiedz po prostu, że WCALE"

I tak mam się właśnie ja. Na swoim krańcu świata.

Swoją drogą to zadziwiające jak w tym budynku pożyczenie młotka lub nie daj Boże wiertarki graniczy niemalże z cudem, korkociąg natomiast znajduje się w ofercie sąsiedzkiej pomocy każdego lokum.


No... to chyba jednak dobrze trafiłam.


niedziela, 10 maja 2015

Niech stanie się Początek...

Czasami nie mogę się nadziwić jak wielu ludzi potrafi być zadomowionych na stałe w (teoretycznie) jednym człowieku. I jak bardzo nie da się żyć z nimi wszystkimi w sobie tak, by się ze sobą nie kłócili.
I jak koniecznie trzeba ich stosować wymiennie.

Można też wyrzucić wszystkich z siebie. Powoli, na raty, by z nagłego braku ciężaru nie unieść się nad ziemię bezpowrotnie.

Można też podjąć ciężką próbę pogodzenia ich wszystkich ze sobą. Negocjować warunki współegzystencji w jednym niewielkim ciele.

I tak stanę się JA.


JA- spółgłoska-samogłoska - skromna kombinacja.

No więc dobrze. Nie przedłużajmy bolesnego aktu kreacji nowej maski.

Niech będę teraz.
Kobietą-na-skraju-Dojrzałości.